Autor artykułu: Katarzyna Płaza-Piekarzewska Planowanie ciąży

Często wieloletni brak upragnionego dziecka, brak standardów leczenia niepłodności i w dodatku katolicka nagonka w świeckim skądinąd państwie, to naprawdę zbyt wiele do udźwignięcia nawet dla najdojrzalszej emocjonalnie pary. Kiedy zwracają się do mnie o pomoc, proszę, żeby wyobrazili sobie   wszystkie te emocjonalne trudności, jakie niesie ze sobą niepłodność, w formie ogromnej, ciężkiej, mosiężnej bramy. Jeśli nie zrobią wszystkiego, co możliwe, żeby tę bramę otworzyć, lekarz będzie musiał działać, walcząc również z nią, często nawet nie zdając sobie sprawy z jej istnienia, a  przecież ma już przed sobą inne: pomóc parze zostać rodzicami, sięgając po najnowsze zdobycze medycyny. Co warto zatem zrobić, żeby obie strony niepotrzebnie nie męczyły się wzajemnie?

W gabinecie psychoterapeutycznym powinno dojść do wielkiego sprzątania wszystkich trudnych do zniesienia emocji, nastawień, przekonań i  zachowań.  Od czego zatem należy zacząć? Nie ma tu dobrej odpowiedzi, bowiem każda para potrzebuje tak naprawdę czegoś innego. Warto wspólnie z psychoterapeutą przyjrzeć się temu, co dla konkretnej osoby jest najtrudniejsze, a czym można zająć się na dobry początek. Co przeszkadza najbardziej, co zawstydza, co powoduje konflikty i morze łez... A potem powoli, jakby obierając cebulę warstwa po warstwie, rozmawiać o każdym aspekcie bólu duszy wywołanego stanem niepłodności. 

Co zatem może się składać na mosiężną bramę? Spróbuję opisać te odczucia, które wydają mi się najczęstsze, najbardziej charakterystyczne. Pamiętajmy jednak, że każdy człowiek będzie przeżywał je w inny, specyficzny dla siebie sposób. To nieprawda, że wszystkie pary podobnie wstydzą się niepłodności. Są na szczęście i tacy, którzy od początku słusznie uważają, że niepłodność to choroba. Nie wszystkie kobiety mają pretensje do męża, że ma słabe plemniki, nie wszystkie zazdroszczą swoim koleżankom, że te mają dzieci i bez problemu rodzą następne, w dodatku narzekając, że to niedobry moment na powiększenie rodziny. Każdy jest inny i inaczej będzie przeżywał swoją niepłodność.  Zacznijmy od comiesięcznego wahania nastroju – od oczekiwania, poprzez nadzieję i rozpacz – jak na rollercoasterze. To ogromnie rujnujący stan i często staje się rodzajem obsesji. Każdy miesiąc jest kolejną szansą, którą para – bardziej kobieta niż mężczyzna – próbuje wykorzystać. Co się w tej sytuacji dzieje?

Seks, który do tej pory był radosny i naturalny, nagle staje się podporządkowany czemuś, co jest dalekie od spontaniczności i naturalności. „Kochanie, dziś jest czternasty dzień cyklu, najlepszy, żeby zajść w ciążę. MUSIMY się kochać!”. Przez pierwsze miesiące wydaje się to nawet całkiem zabawne. „Chodź, będziemy robić dzidziusia” – para śmieje się, żartuje, ale z każdym kolejnym miesiącem, kiedy dziecko się nie pojawia, napięcie rośnie, eskaluje. Zazwyczaj w głowie kobiety środek cyklu rodzi myśl: „Dziś musimy uprawiać seks”. Dlatego dyryguje mężczyzną, bo trzeba to zrobić. Tylko tak naprawdę ani ona, ani on nie mają na to najmniejszej ochoty. Ale wiedzą, że muszą. Seks zostaje spaczony, przestaje być seksem, staje się koniecznością, a bywa i tak, że niemądry lekarz jeszcze doleje oliwy do ognia i mówi: „Po stosunku dobrze by było, żeby leżała pani godzinę z nogami do góry”.  Czasami niektórzy pacjenci skarżą się, że czują się nieswojo, bo lekarz powiedział: „Powinni się Państwo kochać i to najlepiej godzinę po wyjściu z gabinetu”. Pacjenci mówią: „Wracamy do domu, idziemy do sypialni, a ja mam wrażenie, że on spogląda na nas gdzieś ukryty i ocenia, czy dobrze to robimy. To jest nie do wytrzymania!”. Co może bardziej niszczyć tę intymną sferę niż „wielkie oko” lekarza? Czy faktycznie powinien aż do tego stopnia ingerować w życie intymne małżonków? Stanowczo nie. Para młodych ludzi, a przecież tacy starają się o dziecko, zwykle współżyje ze   sobą kilka razy w tygodniu i instynktownie doskonale wie, kiedy jest ten najlepszy moment, żeby się kochać i starać się je począć. Organizm człowieka działa tak od zarania dziejów. Kobiety w przeszłości nie mierzyły temperatury, nie zaopatrywały się w aptekach w testy określające owulację. Intuicyjnie wiedziały, kiedy zaprosić swojego męża do alkowy. Zapominając o prawach natury, zabija się coś, co jest dane człowiekowi w pakiecie od urodzenia i co sprawia, że tak delikatna i intymna sfera jak seks staje się przymusem i koniecznością. Szczerze mówiąc, otwiera mi się nóż w kieszeni, kiedy słyszę od zmęczonej leczeniem pary: „Pan doktor kazał się koniecznie w tym czternastym dniu kochać, najlepiej potem powtórzyć, bo to dobry czas”. Zawsze wtedy mówię, że moim zdaniem to najlepszy środek antykoncepcyjny. Nie kwestionuję podawania leków, monitorowania cyklu, jeśli to koniecznie, ale całą resztę powinniśmy chyba zostawić naturze. Tylko czy jest to takie proste? Powiedzieć: „Proszę zostawić to naturze”?   Niestety nie. Nawet jeśli lekarz odpuści, to para od dłuższego czasu starająca się o dziecko zazwyczaj sama już nie wie, co to znaczy. Dziecko staje się celem trud- nym do osiągnięcia, co rodzi napięcie i obawy, czy kiedykolwiek się uda.  

Z tego powodu zaczyna nakręcać się spirala napięcia, oczekiwania i zmuszania się do starań o dziecko. Z miesiąca na miesiąc powoduje to coraz większą frustrację. Naturalność i spontaniczność zaczynają się oddalać z prędkością światła, a ciężka mosiężna brama zamyka się coraz szczelniej. Pary często opowiadają mi o tym, jak uświadamiają sobie po czasie, że w dniach płodnych zupełnie nieświadomie dochodziło między nimi do konfliktów, scysji i awantur, które nie dawały w konsekwencji szansy na pogodzenie się i pójście ze sobą do łóżka. Organizm po prostu bronił się przeciwko gwałceniu tego, co naturalne. Przychodzą do mnie pacjentki, łkając: „On zawsze siedzi wtedy przed komputerem i ma coś ważnego do zrobienia. Odwraca się do mnie plecami, wypija pięć piw i ogląda mecz, a przecież wie, że powinniśmy pójść do łóżka”. Tak, wie. Ale jego głowa mówi, że nie chce, że nie wytrzyma, że nie zgadza się być wyłącznie reproduktorem. Jedna z moich pacjentek przyznała się, że czasami w chwili złości, rozpaczy, kiedy nie wie już, co zrobić, krzyczy na swojego męża, który ma słabe plemniki: „Nawet dziecka nie potrafisz zrobić!”. A potem dziwi się, że on nie ma ochoty iść z nią do łóżka, że powoli, krok po kroku, staje się impotentem.  Tak – to dosyć częste. Przychodzą pary i z niepokojem mówią, że leczą się już jakiś czas i mąż nie jest w stanie zakończyć stosunku. No cóż, jeśli kobieta zaczyna mu zarzucać, że nie może dać jej dziecka, on czuje się coraz bardziej winny, a im większe poczucie winy, tym mniejsza zdolność do potencji.  Z  moich doświadczeń wynika, że mężczyźni dużo rzadziej oskarżają swoje partnerki o to, że nie mogą dać im dziecka, a niepłodność przeżywają nieco inaczej niż kobiety. Można powiedzieć, że mężczyzna najczęściej zakochuje się w swoim dziecku dopiero w momencie kupna pierwszej kolejki elektrycznej. Wcześniej wie, że należy mieć dziecko, że to oczywiste, że robią tak wszyscy. Ale on nie ma aż tak mocnych potrzeb biologicznych jak jego partnerka i bynajmniej nie wynika to z  egoizmu, nie jest też wymierzone przeciwko niej. Taki już po prostu jest. Może wynika to z tego, że nie nosi dziecka w łonie, a może z tego, że   teoretycznie łatwiej mu zostać ojcem niż kobiecie matką?  Nie oskarżajcie, proszę, swoich partnerów o  to, że nie przeżywają niepłodności w taki sposób jak Wy, kobiety. U mężczyzn miłość do dziecka i instynkt rządzą się zupełnie innymi prawami niż u kobiety, u której jest to bardzo mocne, niemal pierwotne. Kiedy kobieta dojrzewa do macierzyństwa, a  choroba staje jej na przeszkodzie, zaczyna odczuwać narastające napięcie i rozpacz – zwykle niezrozumiałą dla kogoś, kto ma dzieci. 

Mężczyzna nie oskarża kobiety, nie musi. Kobieta oskarża siebie samą: „Jestem jak sucha jabłonka, która nie wydaje owoców, a przecież suche jabłonki się wycina” – tak okrutnie o swojej niepłodności mówi jedna z pacjentek, która ma wielki sad. Kobiety z niepłodnością bardzo często postrzegają siebie jako gorsze od swoich koleżanek, niepotrzebne i wykluczone. Wstydzą się tego, że nie mają  dziecka. Wstydzą się sytuacji, w których ich koleżanki mówią beztrosko o swoich pociechach, czasami chwaląc się ich osiągnięciami, czasami złorzecząc, że zabierają im tyle energii, czasu i pieniędzy. Nie mając nic do powiedzenia i jednocześnie czując z tego powodu wstyd i upokorzenie, niepłodne kobiety zaczynają coraz bardziej się wycofywać z życia towarzyskiego.

– Jestem nauczycielką – mówi jedna z moich pacjentek – pracuję w szkole, w której jest 80 nauczycielek i tylko trzech nauczycieli. Większość grona pedagogicznego jest prawie w moim wieku. Co kilka miesięcy któraś z koleżanek oznajmia, że jest w ciąży. A ja czwarty rok nic. One się cieszą, przynoszą zdjęcia USG, kolorowe 3D, oglądają, patrzą na swoje brzuchy. Boli mnie to okropnie. Połykam łzy, uciekam do łazienki, płaczę. Niektóre mówią: „Matko Boska! Na co mi ten bachor? Po co mi to wszystko? Jakaś ciąża! Ja przecież chciałam teraz kupić nowe mieszkanie”. Mam ochotę poderżnąć im gardło. I jest mi jednocześnie tak wstyd, że ich nienawidzę. Czasami nawet w mojej głowie rodzą się myśli: żebyś poroniła! A potem tak bardzo się tego wstydzę. Dlaczego tak jest, czy ja jestem potworem, że myślę w ten sposób i tak czuję?

Nie, nie jesteście potworami. Ten ból, ta zazdrość są normalne. Oczywiście jest cienka granica między zazdrością a zawiścią. Bo jeśli zazdrościmy, to tak naprawdę może to być uczucie twórcze. Jak w starej anegdocie, kiedy Kowalski modli się do Boga, żeby działo mu się lepiej i prosi: „Panie Boże, Malinowski ma 100 krów, spraw, żebym ja miał 100, a najlepiej 110!”. To jest zazdrość. Ale jeśli prosi: „Spraw, żeby Malinowskiemu wszystkie krowy zdechły” – to jest zawiść.

Zawiść nie prowadzi do niczego innego, prócz coraz większej frustracji   i w konsekwencji odsuwania się od ludzi, a także odsuwania otoczenia od nas. Zazdrość sprawi, że zaczniemy się zastanawiać, co możemy zrobić, żeby mieć te 110 krów. Czyli w tym wypadku – jak rozpocząć proces starania się o ciążę, jak znaleźć lekarza, który się na tym zna, a nie udaje, że się zna, jak pomóc sobie psychicznie, sprawić, żeby otworzyła się ta mosiężna brama i, mimo że to niełatwe, poddać się mądremu staraniu o własne, biologiczne dziecko.

Żeby tak myśleć, trzeba być bardzo dojrzałym emocjonalnie i życiowo, a my jesteśmy tylko ludźmi, mało kto jest na tyle dojrzały i potrafi wszystko tak ułożyć w swojej głowie, żeby nie przeżywać tej strasznej choroby w nieadekwatny sposób. Nie czuć się winną za to, że nie jest się w ciąży. Nie czuć się gorszą od koleżanek. Nie czuć wściekłości, tylko żal. Niestety, kobiety żyją w tyglu ogromnych emocji, poczucia niższości, odsunięcia od środowiska, wstydu, złości i zawiści, comiesięcznego czekania, rozpaczy i nadziei. Te wszystkie emocje i sytuacje bardzo często powodują depresję. Czasem jest to tylko obniżony nastrój, czasem jednostka chorobowa wymagająca farmakoterapii. A depresja nie jest sprzymierzeńcem w staraniach o dziecko. Ponad 20 lat temu zbadano to na Uniwersytecie Harvarda. Doktor Alice Domar, psycholog, postanowiła pomóc pacjentkom starającym się o dziecko i zaproponowała pracę w grupie terapeutycznej. Przez 10 tygodni pacjentki spotykały się i rozmawiały o wszystkich problemach, jakie niesie ze sobą niepłodność. Mówiły o niepewności, wstydzie, zastanawiały się, jak sobie radzić w sytuacjach społecznych, jak pracować z lekarzem, jak opanować smutek, jak walczyć z brakiem nadziei. Były to pacjentki leczone w różny sposób – jedne podchodziły do próby in vitro, inne oczekiwały na inseminację, jeszcze inne były leczone hormonalnie. Po pół roku od zakończenia spotkań 50 procent z tych kobiet zaszło w ciążę. W grupie kontrolnej, podobnej, lecz pozbawionej wsparcia terapeutycznego, w tym czasie zaszło w ciążę tylko 18 procent pacjentek.

Ten eksperyment świadczy o tym, że jeżeli zredukujemy objawy depresji, jeżeli pomożemy pacjentce lepiej znosić leczenie niepłodności, jej szanse na powodzenie leczenia medycznego – niezależnie od jego formy – wzrastają o ponad 30 procent. Pomoc w depresji, która prawie zawsze pojawia się po dwóch latach leczenia niepłodności, jest niezbędna. Kiedy kobiety zaczynają odczuwać objawy obniżonego nastroju, powinny jak najszybciej skorzystać z  pomocy terapeuty. Problem niepłodności często powoduje zamieszanie i  konflikty w  związku.  Wspominałam już o wzajemnym oskarżaniu się. Kolejny problem pojawia się, gdy mężczyzna – albo z poczucia winy, że jego plemniki są słabe, albo z ogromnej miłości do swojej żony – zaczyna ją nadmiernie chronić, często doprowa- dzając do tego, że kobieta zaczyna funkcjonować albo w roli małej dziewczynki, albo ofiary napastowanej przez niedobry świat. Rozpacza, płacze, przestaje być partnerką, nie radzi sobie w życiu. A on prowadzi ją za rękę, nie widząc w niej dorosłej kobiety, tylko nieszczęśliwą istotę. Ale jak można nie pomóc istocie, która tak bardzo rozpacza i którą się kocha nad życie?

Z jednej strony to prawda, bo kobieta naprawdę nie wytrzymuje bezskutecznych starań o dziecko, ale z drugiej – mężczyzna, pozwalając jej na coraz więcej, podcina sobie gałąź, na której siedzi. Daje jej przyzwolenie na zajmowanie się w życiu niemal wyłącznie staraniem się o dziecko i powoli wszystko staje się podporządkowane jej oczekiwaniom i  pragnieniom. A  on niknie, cichnie i oddala się w kierunku swojego świata. Czasem bywa tak, że to żona zaczyna chronić męża, który ma słabe parametry nasienia, albo nie ma plemników wcale. Nie mówi mu wszystkiego, sama ciągnie wózek leczenia, bo on jest przecież biedny, upokorzony tą sytuacją. A  on, czując się zwolniony z towarzyszenia jej w staraniach, oddala się coraz bardziej i nieraz wręcz agresywnie odmawia uczestniczenia w kolejnych zabiegach czy procedurach. Może źle znosi fakt niepłodności, łącząc ją bezzasadnie z poczuciem braku męskości? Woli zatem, żeby mu nic o tym nie przypominało – szczególnie kolejna wizyta u lekarza?

Czasami ma ukryte lub jawne pretensje do żony, bo nie jest w stanie dać jej dziecka i wtedy tak naprawdę, to ona niemym wyrzutem pogrąża go w poczuciu beznadziei, a potem dziwi się, że on nie chce mieć nic wspólnego ze staraniem  się o ciążę.

Cóż można zrobić w tej bardzo trudnej i delikatnej sytuacji? Jak się wspierać, żeby się wzajemnie nie „upupić”? Jak kochać, jak rozumieć, jak dbać o partnera, który czuje się winny? Trzeba dawać sobie mądre wsparcie, bardzo wyważone –   takie, które nie przeszkadza, nie niszczy, a dodaje sił. To bardzo trudne i u każdej pary będzie to zupełnie inaczej wyglądało.

Jeśli kobieta, przykładowo, traktuje brak plemników zdolnych do zapłodnienia jako brak męskości, to albo będzie mężczyznę patologicznie chronić, albo oskarżać go, zamiast zaakceptować, że to ciężka choroba utrudniająca im albo wręcz uniemożliwiająca posiadanie własnego, biologicznego dziecka. Ale to nadal choroba, a choroby się przecież nie wybiera, tak jak nikt sobie nie wybiera cukrzycy, tak nie wybiera azoospermii.

Jeśli mężczyzna rozumie ból kobiety i jej strach o to, czy kiedykolwiek uda się jej zostać mamą, i jeśli jednocześnie nie pozwoli na traktowanie seksu wyłącznie jako sposobu na reprodukcję, pomoże jej bardziej, niż wtedy, kiedy będzie posłusznie, na gwizdek, bez ochoty, kochał się z nią w dniach płodnych.

Fragment rozdziału: \"Kiedy dusza płacze – o psychicznych konsekwencjach niepłodności\" z książki \"In vitro. Ważne rozmowy na trudne tematy\" Bogdy Pawalec


Katarzyna Płaza-Piekarzewska
Katarzyna Płaza-Piekarzewska

z wykształcenia i pasji magister położnictwa. Certyfikowany Doradca Laktacyjny. Instruktor Masażu Shantala. Praktykę zawodową zdobywa pracując ze "świeżo upieczonymi" rodzicami i ich dziećmi na oddziale noworodkowym w jednym z warszawskich szpitali, a wirtualnie na www.blog.zapytajpolozna.pl czytelnicy znajdują odpowiedzi na pytania związane z ciążą, porodem i macierzyństwem..

Więcej